Site icon Długi Dystans Rowerem

Trzystu kilometrów nie spodziewał się nikt

Niczym Gladiator walcząc dzielnie z wiatrem w twarz przez pierwsze 3 godziny pokonywałem kolejne kilometry trasy, którą mozolnie zaplanowałem, ostatecznie wróciłem do domu z tarczą a z balkonu usłyszałem gromkie oklaski (jak najbardziej zasłużone), gdyż pokonałem kolejną swoją granicę (a nawet dwie) zbliżając się na wyciągnięcie ręki do tytułowego dystansu 300 kilometrów. A wszystko to pod nogą na “jeden raz”, solo i połowę w nocy!

W głębi duszy czułem, że przed Wyprawką Kaszubską (500 km) muszę się sprawdzić przynajmniej na połowie tego dystansu i przynajmniej częściowo w nocy. Wykorzystałem więc pomyślne prognozy pogody i pojechałem samotnie. Zaplanowałem trasę na 280 km, z licznika wyszło 290 km a całość zajęła mi brutto 14,5 godziny.

Posłuchaj odcinka podkastu na ten temat i subskrybuj kanał w jednym z ulubionych czytników:

Wyszedłem na rower – zaraz wracam

Przygotowany w “podróż życia” wyszedłem z domu po godzinie 22 w sobotę. Początek trasy zaplanowany był w kierunku południowym krajową “91”, którą miałem dojechać do miejscowości Gniew. W Tczewie zrobiłem przymusowy postój aby ubrać ostatnią warstwę górnej odzieży, gdyż jazda pod wiatr w temperaturze około 5 stopni powodowała, że zimno przeszywało mnie do skóry. Po trzech godzinach walki pod wiatr dojechałem do stacji benzynowej w Gniewie, na której uzupełniłem zapasy ciepłej herbaty i zjadłem zapiekankę.

Ciemny las, szum wiatru i opon, ja i przednie światło

W Gniewie zjechałem z drogi krajowej i kierowałem się w kierunku Skórcza. Asfalt zdecydowanie gorszej jakości, ruch samochodów znacznie mniejszy (przecież już było po godzinie 1 w nocy). Zostałem więc sam z szumem wiatru w uszach, szumem opon toczących się po szosie i skupieniu wzroku na białej plamie z przedniej lampki. Wiatr już nie wiał prosto w twarz, poza tym dużo lasów skutecznie ograniczało jego siłę, więc jechało się całkiem przyjemnie. Nawet przez chwilę podziwiałem gwiazdy.

Pozycja decyzyjna – 200 czy 280 km?

Jest godzina 4:20, na liczniku 115 km i znalazłem się w miejscu decyzyjnym – plan mojej trasy przewidywał wariant awaryjny na wypadek gdybym nie czuł się na siłach, mogłem skrócić dystans o 80 km. Czułem się jednak bardzo dobrze, więc z Zblewie skręciłem w lewo na drogę krajową nr 22 w kierunku Chojnic i zatrzymałem się nieopodal na stacji benzynowej. Napisałem też SMSa do żony:

Jestem w Zblewie. Podjąłem decyzje że atakuje 280 km, wiec kieruje się na Chojnice. Teraz Orlen i trochę przerwy.

Nastał świt i zrobiło się zimno

Wiatr już zbytnio nie przeszkadzał, do Czerska dojechałem o świcie. To był dobry moment na pamiątkowe zdjęcie.

Jak to zwykle bywa o świcie, zazwyczaj w takim momencie jest najchłodniej, a uczucie zimna potęgowała wilgoć z okolicznych lasów. Póki kręciłem nogami dało się wytrzymać ten chłód. Ciepły napój w bidonie zdecydowanie pomagał.

Jajecznicę na boczku z trzech jaj poproszę!

Krótko przed godziną 7 dojechałem do miejscowości Rytel – w zeszłym roku było o niej głośno z powodu spustoszenia jakie dokonała tam trąba powietrzna. Zatrzymałem się na stacji benzynowej przy której działał bar 24/7. Dość duża liczba ciężarówek w tym miejscu sugerowała, że jedzenie powinno być dobre. Więc wszedłem do baru i zamówiłem jajecznicę na boczku. Ale to było dobre! Mniam 🙂

Z wiatrem i coraz cieplej – 120 km do domu

Powoli temperatura zaczęła się podnosić, słońce przyjemnie grzało, wiatr tylko pomagał, a śpiew ptaków umilał dalszą podróż. Kolejny przystanek na stacji w miejscowości Korne przed Kościerzyną, gdzie zrzuciłem z siebie trochę ciuchów, zjadłem kolejną porcję jedzenia, zmieniłem skarpety i ruszyłem w ostatni etap drogi – 60 km do domu.

Szybko i bez wysiłku

Ostatni etap to już czysta frajda i przyjemność. Na około 250 kilometrze organizm dostosował się do niewielkiego bólu pleców w odcinku piersiowym i po prostu przestało boleć. Jazda z wiatrem i z górki pozwalała na utrzymywanie prędkości około 30 km/h bez większego trudu.

Dotarło to do mnie dopiero gdy zobaczyłem tablicę “Gdańsk”

Właściwie niewiele pamiętam z tego co robiłem przez całą drogę. Mózg wyłączył program “myślenie”, skupił się na programie “przetrwanie”. I dopiero gdy zobaczyłem znak drogowy oznajmujący, że wjechałem do Gdańska, wówczas w euforii zrozumiałem czego dokonałem. Pilnowałem się, aby się nie popłakać ze szczęścia i dumy. Wszak pokonałem kolejne swoje rekordy życiowe.

Czekająca z utęsknieniem żona wypatrywała mnie na balkonie. A gdy tylko mnie zobaczyła, przywitała mnie gromkimi oklaskami.

Podsumowanie w liczbach

Nie spałem łącznie 29 godzin. Podróż zakończyłem w niedzielę o 12:50, co daje 14,5 godziny jazdy brutto. Samego pedałowania wg. Stravy wyszło nieco powyżej 11 godzin, a pokonanego dystansu 287 km.

Po powrocie do domu zjadłem szybki obiad i poszedłem spać – z krótką przerwą przespałem 15 godzin, wstałem w poniedziałek rano do pracy.

[activity id=1496242211]

Niebawem przygotuję osobny wpis w którym opiszę jak się przygotowałem technicznie do tej wyprawy – co zabrałem ze sobą, o czym pomyślałem na sytuacje awaryjne i z jakiej nawigacji korzystałem.

Tymczasem zbieram siły do Wyprawki – już w przyszły weekend kolejne wyzwanie: 500 km non-stop, zmieścić się w limicie czasu 30 godzin i tym samym uzyskać kwalifikację do Bałtyk-Bieszczady Tour! Trzymajcie kciuki!

Podziękowania

Przy tej okazji dziękuję chłopakom z serwisu rowerowego Rowersi za przygotowanie mojego sprzętu – jak zwykle jesteście niezawodni, co zaprocentowało bezproblemową jazdą na tym dystansie.

Exit mobile version