Kiedyś usłyszałem od doświadczonych Ultrasów, że Bałtyk-Bieszczady Tour zaczyna się po przejechaniu siedmiuset kilometrów. Do tego momentu dotrwałem bez większych problemów oraz bez kontuzji. Droga była całkiem łatwa i przyjemna, a aura łaskawa. Będąc w punkcie kontrolnym w Starachowicach postanowiłem naładować swoje akumulatory możliwie jak najlepiej. Zatem jak wyglądał wypoczynek w moim wykonaniu oraz jak upłynęło ostatnich trzysta-parę kilometrów?
Prognoza pogody
Jeszcze przed dojechaniem do Starachowic sprawdziłem w telefonie prognozę pogody na dalszą część trasy. Wynikało z niej jasno, że nadchodzi załamanie – od rana temperatura powietrza miała wynosić ok. 8 – 10 st. Celsjusza oraz zapowiadane były obfite opady deszczu do godziny 15. Ten stan rzeczy udało mi się uchwycić na tytułowej fotografii.
W pierwszej kolejności wziąłem kąpiel i ubrałem się w suchą odzież. Od razu zrobiło mi się cieplej. Następnie zjadłem obiad – zupa pomidorowa i drugie danie którego nie pamiętam. Wtedy też widziałem pierwszych zawodników którzy przyjeżdżali przemoknięci i zmarznięci. Cieszyłem się, że zdążyłem spokojnie tutaj dojechać nim zaczęło padać.
Zadbaj o uzupełnienie płynów
Wiedziałem już, że spędzę tutaj kilka godzin między innymi na spaniu. Miałem świadomość, że jestem odwodniony – przez większość trasy praktycznie wcale nie miałem potrzeby oddawania moczu. W ramach regeneracji, poza spaniem, postanowiłem więc uzupełnić utracone płyny – wziąłem pięcio-litrowy baniak po wodzie mineralnej, nalałem do niego około 3 litry wody, wrzuciłem sporą ilość cytryny oraz cukru i zacząłem popijać w małych ilościach przelewając uprzednio do plastikowego kubeczka.
Straciłem Powerbank
Jeden z uczestników, który odpoczywał obok mnie wykazywał się dość dużym zniechęceniem do dalszej drogi. Swoje nastawienie tłumaczył m.in. rozładowaną nawigacją. Chciałem być pomocnym kolegą, więc pożyczyłem mu swojego powerbanka (tego, którego wiozłem od startu). Zapewniał mnie, że akumulator będzie czekał na mnie na mecie, a ja mu zawierzyłem tak bardzo, że nawet nie pomyślałem aby zapisać sobie jego nr startowy. W taki oto sposób straciłem jednego z dwóch powerbanków. Pomimo tego, że próbowałem po wszystkim skontaktować się z chłopakiem który go ode mnie pożyczył, niestety do chwili obecnej mi się to nie udało. Nawet nie wiem jak miał na imię.
Przygotowanie do dalszej podróży
Deszcz wciąż padał, chociaż jakby słabiej. Po godzinie 14 zacząłem szykować się do dalszej drogi. Zamieniłem kilka słów z jednym uczestnikiem któremu na imię było… Grzegorz! Przekonałem go aby jeszcze chwilę przeczekał i ostatecznie ruszyliśmy razem około godziny 15. Przez cały pobyt w tym punkcie kontrolnym przespałem jakieś 6 godzin.
Zrobiłem też pierwszy użytek z folii stretch, którą wiozłem całą drogę. Dzięki folii zabezpieczyłem stopy (dokładnie buty) przed deszczem (pomimo posiadania ochraniaczy na buty).
Nie zdążyliśmy wyjechać ze Starachowic a już zaczęły się pierwsze górskie podjazdy. Najgorzej jednak było się w ogóle ruszyć na ten deszcz, ale po około 10 kilometrach ciało się przyzwyczaiło do wilgoci. Po górzystym terenie dojechaliśmy do Opatowa, spotykając po drodze Mietka – 63-latka, który jechał BBT już po raz szósty i który to pierwszy odezwał się do mnie na Facebooku oferując pomoc w przygotowaniach gdy trafiła do niego informacja o moich przygotowaniach. Choć umawialiśmy się na spotkanie przed sezonem, ostatecznie do niego nie doszło z mojej winy i dopiero teraz nadeszła ta chwila 🙂
Szybki tandem
Za Opatowem teren się wypłaszczył a droga krajowa nr 9 była bardzo dobrej jakości, co przyczyniło się do tego, że mimo iż jechaliśmy po mokrym asfalcie a z góry od czasu do czasu coś padało, ciągnąłem radośnie nasz dwuosobowy pociąg ze średnią prędkością ok 32 km/h na odcinku około 50 km. Tak – znowu przez większość czasu prowadziłem nasz tandem, gdyż Grzegorz (podobnie jak poprzednik) również skarżył się na problemy z kolanem. Do Majdanu Królewskiego (814 km) wjechaliśmy już po zmroku.
Mocne trio
Z Majdanu ruszyliśmy we trzy osoby – dołączył do nas jeszcze jeden zawodnik, który od samego początku bardzo mocno pracował z przodu i musieliśmy go trochę hamować. Do Sędziszowa Małopolskiego dojechaliśmy bardzo sprawnie ze średnią około 30 km/h. Obsługa tego punktu, reprezentująca “Rowerowy Lublin” ostrzegła nas, że zaczną się góry i na pierwszym podjeździe powinniśmy oszczędzać siły.
Pierwszy górski podjazd
No i faktycznie zaczęły się góry. Na 870-tym kilometrze zaczął się podjazd o długości około 6 km, który wyniósł nas w pionie o prawie 200 metrów, a chwilowe maksymalne nachylenie wynosiło prawie 9%. Gdy już wdrapaliśmy się na górę, mogliśmy podziwiać przepiękne widoki i z dala obserwować Rzeszów. Skoro człowiek wdrapał się pod górę to należało spodziewać się również szybkiego zjazdu. A gdy ten się zaczął, pojawiły się problemy z utrzymaniem optymalnej temperatury ciała. Powietrze było chłodne i wilgotne, duża prędkość na zjeździe i brak pracy korbą powodowały, że zrobiło nam się zimno. Na przystanku autobusowym zrobiliśmy drugi pożytek z folii stretch – owinęliśmy nią nogi i ręce aby ochronić się przed wiatrem.
Brzozów i szeleszczący człowiek we folii
Do Koła Gospodyń Wiejskich w Brzozowie, gdzie umiejscowiony był kolejny punkt kontrolny, dojechaliśmy chwilę po godzinie drugiej w nocy. Zjadłem tam żurek, wypiłem herbatę i zjadłem ciasto. Koledzy poszli na 15-minutową drzemkę, a ja w tym czasie postanowiłem jeszcze lepiej zabezpieczyć się przed zimnem.
Miałem ze sobą koc ratunkowy (folię NRC). Wyciąłem z niej odpowiedniej wielkości paski, które pasowały na uda i ręce – wsunąłem je pod odzież. Z pozostałego kawałka zrobiłem pelerynę (wycinając otwór na głowę), którą następnie ubrałem pod kurtkę.
Przed dalszą drogą zrobiłem sobie ciepłą herbatę w bidonach – ten z izolacją termiczną trzymałem w koszyku na bidon. Drugi – zwykły – włożyłem pod kurtkę w kieszonkę koszulki na plecach. Dzięki temu było mi cieplej w plecy i jednocześnie mogłem na dłużej zachować ciepły napój.
Czyżbym nabawił się kontuzji?
Wraz z Grzegorzem ruszyliśmy dalej, chcąc jak najszybciej dostać się do Ustrzyk Dolnych. Na jednym z podjazdów za Sanokiem zacząłem odczuwać dyskomfort w ścięgnie Achillesa prawej nogi. Miałem wrażenie jakby folia stretch którą zawinąłem stopę i kostkę zsunęła się tworząc zgrubienie, które powodowało miejscowy ucisk na ścięgno. Zatrzymałem się aby to miejsce rozciąć nożem, lecz niestety niewiele pomogło. Na szczęście bez większych problemów mogłem dalej pedałować i ostatecznie dojechałem do ostatniego punktu przed metą – Ustrzyk Dolnych.
Ostatni etap – 42 kilometry do mety – był zarówno najcięższą próbą charakteru na całej trasie oraz popisem umiejętności logicznego myślenia. O tym jak poradziłem sobie z kontuzją ścięgna Achillesa i jak zapamiętałem moment wjechania na metę przeczytacie już w następnym – i zarazem ostatnim – wpisie poświęconym relacji z udziału w ultramaratonie Bałtyk-Bieszczady Tour 2018.
Pozostałe wpisy z cyklu „Relacja z udziału w Bałtyk-Bieszczady Tour 2018”:
- Pakowanie sakw i przepaków na BBT
- Krótka opowieść o BBT
- Ogólna relacja po BBT 2018 – przed startem
- Ogólna relacja po BBT 2018 – start
- Otwieramy wyścig maratonu Bałtyk-Bieszczady Tour
- Siedemset kilometrów do mety
- Na półmetku BBT
- Bałtyk-Bieszczady Tour zaczyna się od 700 km (teraz czytany)
- Ostatni etap ultramaratonu BBT 2018 i podsumowanie