Tyle właśnie (511 km) przejechałem rowerem non-stop w miniony weekend odkrywając piękne zakątki Kaszub. Wszystko dzięki Orgom, którzy wyszli z inicjatywą W(y)prawki Kaszubskiej. Od samego początku trafiłem na silną i zgraną grupę, z którą wspólnie zrobiliśmy ponad 400 km. Zaliczyłem także charakterystyczny i znany w okolicy podjazd Gniewino. A ostatnie ok 60 km pokonałem solo własnym tempem, zostawiając resztki grupy za sobą. Przed startem oszacowałem, że jestem w stanie ten dystans pokonać w 24 godziny. Czy mi się udało? Zapraszam na relację!
Posłuchaj odcinka podkastu Mój pierwszy ultramaraton kolarski oraz subskrybuj kanał w ulubionym czytniku:
Wszystko zaczęło się od tego, że pewien Adrian napisał do mnie przez Facebooka o W(y)prawce Kaszubskiej, a informacje na ten temat dostępne były tylko na forum PodrozeRowerowe.info. Pomyślałem, że skoro zapraszają to trzeba skorzystać.
Jedziecie już!?
Od samego startu sporą grupką wspólnie dojechaliśmy do stacji benzynowej w Lęborku. Jako ostatni dopchałem się do maszyny z gorącą wodą aby zaparzyć sobie herbatę. Wziąłem dwa łyki lekko parząc sobie przy tym język, wyszedłem ze stacji a tam chłopaki już się zbierają w dalszą trasę. Krzyknąłem:
Jedziecie już!?
I usłyszałem w odpowiedzi: dogonisz nas!
Szybko spakowałem ładowarkę od komórki i napój energetyczny do torby podsiodłowej, wziąłem szybko kolejne dwa łyki gorącej herbaty, resztę wyrzuciłem i pognałem za nimi. Zdążyli jednak zniknąć mi z pola widzenia. Gonitwa trwała jakieś 10 minut i wiodła pod górkę. Mimo to udało mi się dogonić peleton.
Później było spokojnie i niewiele się działo. Kręciłem i zwiedzałem. Część trasy jechaliśmy z wiatrem, ale były i momenty jazdy pod wiatr. Udało mi się nagrać krótką relację z trasy na 190-tym kilometrze – przejeżdżaliśmy wtedy przez tereny zniszczone w zeszłym roku przez huragan.
W tak uformowanej grupie spokojnie dojechaliśmy do pory obiado-kolacji, którą spędziliśmy na 240 kilometrze w całkiem przyjemnej restauracji. Straciliśmy tam prawie 1,5 godziny. Sporo…
Od tego się zasypia!
Ściemniło się już i zaczęliśmy odpalać oświetlenie. Część z nas (w tym ja) włączyliśmy tylne lampy w tryb mrugający. Przejechaliśmy tak jakieś 20 km. Gdy się zatrzymaliśmy na krótki postój, jeden z doświadczonych kolegów powiedział bardzo ważną rzecz:
Włączcie światła na tryb ciągły!
Niech lampki Wam nie mrugają bo od tego się zasypia!
I faktycznie później jechało się lepiej.
Kraksa!
Było około godziny pierwszej w nocy. Jechaliśmy spokojnie bocznymi drogami nowym asfaltem w okolicach Częstkowa. Komuś wypadł bidon i kulał się pod moje koła więc obserwowałem aby w niego nie wjechać. W tym samym momencie Wiesiek jadący przede mną postanowił się zatrzymać aby sięgnąć zgubę. Podniosłem głowę i jedyne co byłem w stanie zrobić to wyciągnąć rękę przed siebie trafiając nią w plecy Wieśka, po czym poleciałem na prawy bok i wylądowałem na plecach. Lądowanie na szczęście było miękkie (luźny żwir na poboczu) i niewielka prędkość pozwoliło na kraksę bez szlifów. Ot – po prostu się położyłem na glebie. Przeprosiliśmy się, otrzepałem się z piachu i pojechaliśmy dalej w kierunku Wejherowa. Peleton oczywiście na nas poczekał.
Wkurzyła mnie lampka
Przed Wejherowem moja przednia lampka sygnalizowała stan akumulatora poniżej 30% – miała do tego prawo, gdyż była to już jakaś czwarta godzina jazdy z oświetleniem na 50% mocy. Korzystając z przerwy na stacji w Wejherowie wymieniłem akumulator, włączam lampkę a tam… Znowu poziom naładowania poniżej 30%! Nie wiem o co chodziło, ale do samej mety przejechałem z tym akumulatorem na 10% mocy światła. Czyżby panujący chłód powietrza spowodował takie anomalie?