Pięćset jedenaście kilometrów – cz. 2

Ciężko zmieścić relację z ultramaratonu na dystansie 500 km w jednym wpisie, dlatego postanowiłem go podzielić na mniejsze części, aby czytało się łatwiej. W tej części dowiesz się czy osiągnąłem wyznaczoną przez siebie granicę i czy mam szansę na start w Bałtyk-Bieszczady Tour.

Kto śledzi mój fanpage na Facebooku odpowiedź na powyższe pytanie już zna, pozostałych zaś potrzymam jeszcze chwilę w niepewności.

W poprzedniej części wpisu dojechaliśmy do Wejherowa (380 km trasy). Zbliżamy się już do mety…

Tajemniczy las

To był chyba najbardziej nudny fragment trasy – drogę Leśną między Wejherowem a Puckiem pokonywaliśmy koło godziny 3 w nocy. Nowy asfalt na szerokość jednego samochodu, pobocze usłane suchymi igłami lasu iglastego, miejscami patyczki i gałązki… Byłem skupiony na tym co dzieje się przede mną, zdany totalnie na osoby z nawigacją aby trafić do celu. Innych widoków brak – wkoło sam las.

Bo to silny podjazd był!

Ostatni męczący fragment trasy – znany w całej okolicy podjazd spod zbiornika Żarnowiec w kierunku Gniewina liczył jakieś 800 metrów stromego podjazdu o nachyleniu 11% (w Stravie nazwany jako “Kaszubski Orlinek”). Przypadł on na 430-tym kilometrze trasy i był mocno odczuwalny, zwłaszcza że pokonywany był o świcie przy dużej wilgotności powietrza (termometry wskazywały 4 stopnie Celsjusza). Zredukowałem przełożenie na najlżejsze i przypomniałem sobie treningi Spinningowe Siłowe z instruktorką Martą. @Marta – dziękuję! Dzięki tym treningom podjechałem całość bez zatrzymywania się a piekący ból “czwórek” trwający prawie 6 minut nie był dla mnie zaskoczeniem. Niektórzy zsiadali z roweru… Ja natomiast na szczycie wzniesienia, na tych spompowanych nogach jeszcze wstałem z siodełka i zacząłem przyspieszać by po kilkunastu sekundach usiąść i na wysokiej kadencji z małym obciążeniem (bez zadyszki) rozprowadzić kwas mlekowy. Jak nic świadomość z treningów Spinningowych się przydała. Dziękuję Wam – Instruktorzy!

Grupa się rozerwała a ja zabłądziłem

Po podjeździe w Gniewinie nasza grupa się rozerwała. Każdy już jechał swoje. Przez pewien czas jechałem w tandemie. W pewnym momencie ktoś nas dogonił, ale tylko na chwilę. Mój towarzysz oznajmił mi, że przegapiliśmy jeden zjazd, więc nadłożyliśmy prawie 10 km drogi aby wrócić na wyznaczoną trasę. Tam spotkaliśmy kilka osób i przez chwilę jechaliśmy we czwórkę. Zauważyłem jednak, że koledzy nie wychodzą na zmiany a na podjazdach zostawali z tyłu. Przekalkulowałem w głowie ile mam zapasu jedzenia i picia oraz jak oceniam swoje możliwości. W efekcie zostawiłem chłopaków i przyspieszyłem by pojechać swoim tempem. Mimo wiatru w twarz na płaskiej drodze trzymałem prędkość około 30 km/h, a zapas energii zapewniły mi… Żelki!

Katharsis

Na kilka kilometrów przed metą, gdy już wiedziałem że dojadę, cieszyłem się że nikt koło mnie nie jechał, bo mógłby się przewrócić ze strachu. Jednocześnie ja mógłbym się nie odblokować tak jak się to wydarzyło… Zacząłem krzyczeć, wrzeszczeć i ryczeć ze szczęścia – dotarło do mnie, że osiągnąłem kolejny swój mały-wielki sukces, że podniosłem własną granicę dystansu jaki potrafię z dużą dozą przyjemności pokonać jednorazowo na rowerze. Był to stan psychiczny, którego opisać nie potrafię, ale zdaje się że jest on uzależniający. Chyba jest to dla mnie najlepsza metoda na to, aby wyzbyć się ze swojego ciała wszystkich emocji kumulowanych w życiu codziennym i przeżyć pewnego rodzaju katharsis. Jeśli więc ktoś chce mnie zapytać po co ja to robię – to chyba właśnie teraz znalazłem odpowiedź.

Chwilę po tym zdarzeniu nagrałem ten oto filmik:

 

Czy będzie kwalifikacja do Bałtyk-Bieszczady Tour?

Na metę wjechałem o godzinie 8:27, ale zanim doszedłem do Olka u którego musiałem podpisać listę obecności, oficjalny czas przyjazdu został zapisany na godz. 8:33. Nie zmieściłem się w zakładanych 24 godzinach, ale było niedaleko. Gdyby nie fakt, że zabłądziłem, czas ten byłby w zasięgu ręki.

Ostatecznie pokonałem 511 kilometrów i oczekuję teraz oficjalnego potwierdzenia, że mój przejazd został zaliczony jako kwalifikacja do Bałtyk-Bieszczady Tour 2018.

Podsumowanie

Udział w tym ultramaratonie w towarzystwie innych doświadczonych kolarzy dał mi dużo pozytywnej energii i zebrałem kolejne doświadczenia. Stosunkowo dużo wzniesień było dobrym sprawdzeniem moich możliwości fizycznych i wiecie co? Jakiegoś mega zmęczenia fizycznego nie czułem! Gdyby trzeba było, pewnie jechałbym dalej…

Jestem na etapie przygotowywania wpisu ze zbiorem wiedzy w pigułce – aby ułatwić innym (początkującym) przetrwanie na długich dystansach.

[activity id=1524455674]

Podziękowania

Dziękuję moim kibicom, którzy trzymali za mnie kciuki i dawali o sobie znać w trakcie maratonu – dzięki Wam, chwili zwątpienia praktycznie nie miałem.

Dziękuję także ekipie z serwisu Rowersi za fachowe przygotowanie roweru – jak zwykle jesteście niezawodni jak sprzęt który dla mnie szykujecie.

Skutki uboczne i samopoczucie po maratonie

Zapewne zastanawiacie się, czy boli mnie tyłek i nogi oraz co myśli i czuje człowiek po pokonaniu takiego dystansu na rowerze… O tym, oraz o żywieniu w trakcie maratonu i regeneracji po – napiszę już niedługo w następnych wpisach. Postaram się zadbać o to, abyście mieli co czytać podczas przerw w trakcie rowerowych wycieczek w majowy weekend 😎🚴.

Będzie mi bardzo miło jeśli polubisz moją facebookową stronę.

 

Pozostałe wpisy z cyklu relacja z ultramaratonu W(y)prawka Kaszubska

2 Replies to “Pięćset jedenaście kilometrów – cz. 2”

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.