górskie widoki na pogórzu przemyskim

W krainie chrząszcza i na pogórzu przemyskim

Kolejny piękny i obfity w doznania kolarskie weekend za mną w ramach udziału w cyklu Grand Prix Amatorów na Szosie. Było szybko, nawet bardzo szybko! Były też górskie krajobrazy, w tym także najbardziej lubiane przez moje oko serpentyny, czyli województwo lubelskie i podkarpackie. Ktoś zapewne zapyta, czy było warto jechać przez prawie całą Polskę spędzając osiem godzin za kółkiem dwuśladu w jedną stronę i wrócić do domu w poniedziałek witając wschód słońca. Zanim do tego jednak dojdziemy, oto jakie mam wspomnienia z weekendu 9-10 czerwca, podczas którego zmierzyłem się z namiastką kolarstwa górskiego.

Chrząszcz brzmi w trzcinie, w Szczebrzeszynie

Sobota w krainie chrząszcza, niedaleko Szczebrzeszyna a dokładnie w Zwierzyńcu była dniem piekielnym. Wystartowałem z pierwszą (najszybszą) grupą która znacząco przyspieszyła po spokojnym wyjeździe z miasta. Tempo było bardzo mocne, cały czas trzymałem się w końcówce peletonu. Na długo zapamiętam moment, w którym na 27 kilometrze przejechaliśmy przez przepiękny podjazd z serpentynami, gdzie zakręty były jeden po drugim. Podjazd zrobiliśmy tak szybko, że nawet go nie poczułem – nic dziwnego, bo wg. Stravy był to 400 metrowy odcinek drogi z czterema zakrętami i chwilowym nachyleniem blisko 8% – mimo to, my przejechaliśmy ten fragment z prędkością grubo ponad 30 km/h (tylko chwilowo spadając do 22 km/h). Brakuje mi filmu nakręconego z lotu ptaka na którym nasza zakręcona wspinaczka przypominałaby wijącego się węża. Gdybym tylko mógł, wróciłbym w to miejsce aby pokonać tę serpentynę jeszcze kilka razy – taki ubaw!

Rekordy szybkości

To był moment w którym postanowiłem odpuścić, gdyż znamiona frajdy z jazdy musiałbym schować do pustych bidonów.

Na kilka kilometrów przed bufetem delikatnie odpuściłem tempa dając szansę co szybszym na ucieczkę. Wzrokowo różnica miedzy nami nie była większa jak 2 minuty. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że po 50 kilometrach moja średnia prędkość wynosiła prawie 37 km/h!

Gdy dojechałem do bufetu, nie zdążyłem się wypiąć z pedałów a pierwsi uczestnicy już uciekali dalej. To był moment w którym postanowiłem odpuścić, gdyż znamiona frajdy z jazdy musiałbym schować do pustych bidonów. Po relacjach osób obsługujących bufet dowiedziałem się, że było to istne szaleństwo! Chyba ktoś pomylił definicje rajdu z wyścigiem, ale OK – jeśli komuś sprawia to frajdę to pozostaje mu pogratulować i kibicować na wyścigach.

Kameralne towarzystwo i spokojniejsze tempo

Dalsza droga przebiegała już spokojniej (ze średnią prędkością ok 32 km/h) w kameralnym towarzystwie, a nasze siły zweryfikował podjazd o długości 2,4 km i średnim nachyleniu 5,4% (z chwilowym maksymalnym nachyleniem 11%) na którym to zostałem sam przed Wojtkiem (pozdrowienia!). Od tego momentu pozostało mi niecałe 20km do mety, podczas których nie odpuszczając tempa utrzymałem swoją pozycję.

[activity id=1631665455]

Niedziela obfita w podjazdy

W niedzielę przenieśliśmy się na pogórze przemyskie do Dybawki k/Przemyśla. Jak na człowieka z Pomorza, przyzwyczajonego raczej do płaskiego terenu i krótkich podjazdów, ten rajd był sprawdzeniem moich możliwości – na trasie było 6 długich (liczących od 3 do nawet 10 kilometrów) podjazdów o nachyleniu średnio od 6 do 12% (z maksymalnym chwilowym nachyleniem rzędu 16%) oraz siódmy, finiszowy 320 metrowy odcinek z nachyleniem prawie 13%! Tego dnia organizator przygotował dwa (a nie jeden) bufety, z czego na pierwszym (30-ty kilometr) tylko uzupełnialiśmy płyny, a na drugim (80-ty kilometr) było także jedzonko.

Start z grupą najsilniejszą zweryfikował moje przygotowanie i po około 15 kilometrach na krótkich podjazdach uznałem, że muszę oszczędzać siły na dalszą trasę, którą od pierwszego bufetu w większości pokonałem z jakże sympatycznym Ryśkiem (pozdrowienia!). Dużo traciłem na szybkich i niebezpiecznych zjazdach – jechałem asekuracyjnie – i chyba dobrze, bo przede mną doszło do niegroźnego wypadku z udziałem samochodu i dwóch kolarzy.

Przypływ energii!

Około 5 km przed drugim bufetem zaczął się kolejny podjazd a ja poczułem przypływ energii w nogach. Włączyłem muzykę w telefonie i pognałem do przodu zostawiając za sobą Ryśka i wyprzedzając kolejnych mocno już zmęczonych uczestników. Na bufecie poczekałem aż dojedzie Rysiek, poratowałem go elektrolitami, zapytałem czy czekać na Niego i gdy stwierdził że nie ma potrzeby, pognałem dalej z bananem na twarzy! Siły mnie trzymały do samej mety, gdyż ostatnie podjazdy pokonywałem równie sprawnie i energicznie.

Mur! 320 metrów! Ściana! Finisz!

W takiej kolejności rozgrywało się ostatnie 350 metrów. Najpierw na asfalcie napisy: Mur! Strzałka w lewo i 320 metrów! No to skręcam w lewo i moim oczom ukazała się pionowa ściana! A jeszcze nie zdążyłem zredukować przerzutek. Po chwili się wypłaszczyło, więc szybka redukcja przełożeń i znów kolejna ścianka. 250m – czytam na asfalcie.

I w tym momencie z pobliskiego domu wyskakuje gromadka dzieci – kibicują, krzyczą, dopingują. A jedna dziewczynka takim spokojnym, niewinnym głosem rzuca:

Dzień dobry!

Myślę sobie jak jej tu odpowiedzieć żeby się nie zatrzymywać (i nie wyjść na niekulturalnego), choć prędkość na tym podjeździe była niższa niż 10 km/h, zebrałem powietrze w płucach by odpowiedzieć “Dobry!” i cisnąłem dalej.

Czytam kolejny napis (100m) i słyszę z kolejnego domostwa następnych kibiców i aplauz – to na prawdę pomaga, dodaje sił i skrzydeł! Nawet teraz gdy o tym piszę przechodzą mnie ciarki na plecach a w udach kumuluje się to przyjemne uczucie przyrostu sił!

Finisz 😁 coś obłędnego! Czułem się tak samo jak po 4-minutowej tabacie na interwale na Power Bike. Euforia i okrzyki radości!

[activity id=1631671062]

A na zakończenie…

Podsumuję te dwa dni odpowiadając na pytanie ze wstępu jednym zdaniem: TAK, było warto!

Dziękuję Sponsorom: firmie Enamor oraz serwisowi Rowersi za wsparcie.

Post Scriptum

Przede mną drugi mój maraton ultra i mój debiut na dystansie 610 km, czyli Pierścień Tysiąca Jezior! Jeśli tylko warunki pozwolą, w sobotę opublikuję krótki artykuł bezpośrednio z linii startu. Trzymajcie kciuki już teraz i obserwujcie moją Facebookową stronę by być na bieżąco (jak tylko będę mógł, w pierwszej kolejności na FB trafią zdjęcia, a może nawet filmy z trasy)!

One Reply to “W krainie chrząszcza i na pogórzu przemyskim”

  1. Dziękuję za pozdrowienia! Na podjeździe Gorajec okazałeś się mocniejszy. Cóż, u mnie już prądu brakowało po prawie ok. 50 km pogoni solo, po moim kardynalnym błędzie i urwaniu przez peleton na Twoich ulubionych serpentynkach 🙂

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.