Solec Kujawski – w tej miejscowości był usytuowany pierwszy Duży Punkt Kontrolny maratonu ultra “Bałtyk-Bieszczady Tour 2018”. Wraz z grupą kilku osób wjechaliśmy na ten punkt jako pierwsi uczestnicy, a pokonanie 340-tu kilometrów nie było niczym nadzwyczajnym. Ja sam taki dystans pokonuję średnio w jeden tydzień na który składa się średnio 11 – 12 przejazdów. W tym punkcie zaszło trochę zmian i zaczęły się pierwsze przeszkody, które próbowały wpłynąć na opóźnienia…
Pożegnanie z mocną grupą
O tym co robiłem podczas pobytu na pierwszym DPK opisywałem już w jednym z poprzednich wpisów poświęconych pakowaniu sakw i przepaków przed startem. Jako uzupełnienie dopiszę, że po wzięciu kąpieli spotkałem chłopaków z mojej grupy, którzy oznajmili, że są gotowi do dalszej jazdy. Próbowali mnie przekonać abym jechał z nimi, jednak stanowczo odmówiłem – nie zjadłem jeszcze posiłku który na mnie czekał. Tym samym zostałem sam ze swoją taktyką w głowie (i rzecz jasna z rowerem). A moja taktyka uwzględniała także 15 minut drzemki (lub chociaż położenia się i zamknięcia oczu), co też uczyniłem. Niestety lokalizacja “leżanek” była porażką: materace ułożone na środku hali sportowej. A kto był na hali sportowej ten wie, że wszelkie hałasy i dźwięki roznoszą się niemiłosiernie. Dalej: zapalone oświetlenie górne – wypalało oczy przez zamknięte powieki leżąc na wznak. Po trzecie: na hali trwały jakieś rozmowy zaledwie trzech osób, ale doskonale wszystko słyszałem. A na koniec – “nawiedzony” pan, który witał przybywających kolarzy przez mikrofon. Warunki do odpoczynku były iście spartańskie.
Nowe znajomości z Grześkiem i jego kolanem
Zbieram się w dalszą podróż i zagaduje do mnie jeden z zawodników o imieniu Grzegorz. Wywiązuje się między nami krótki dialog:
(G): Jedziesz już?
(Ja): Tak. Jedziemy razem?
(G): Pewnie, ale jak szybko zamierzasz jechać? Bo ja mam problem z kolanem.
(Ja): Jakieś 30 km/h średnio chcę utrzymać. Jeśli chcesz to możesz mi towarzyszyć, a jak będzie za szybko to się odłączysz.
(G): OK, spróbuję. A masz nawigację?
(Ja): Pewnie 🙂
(G): No to jadę!
Ruszyliśmy więc, wyprowadziłem nas na dalszą drogę i obserwowałem bacznie czy Grzesiek daje radę. No i dawał radę do Torunia, gdzie przy wyjeździe z tego miasta namierzyliśmy stację benzynową na której to mój kompan postanowił nabyć tabletki przeciwbólowe. Skorzystałem z okazji i kupiłem wodę, którą przelałem do bidonu.
Pojechaliśmy dalej razem. Dawałem sobie szansę na trochę odpoczynku schodząc co pewien czas ze zmiany. Szybko się jednak okazało, że Grzesiek nie był w stanie długo trzymać zmian, więc znaczną część trasy (bo aż do Łowicza – czyli przez kolejne 360 km) ja prowadziłem naszą dwójkę.
Nowe znajomości
Chyba najbardziej z całego maratonu dłużył mi się odcinek od Torunia do Płocka – czyli około 100 km, nic więc dziwnego że bardzo się cieszyłem gdy mogłem spotkać na trasie kibiców – jedną z takich osób była Iza. Stała sobie grzecznie z rowerkiem na poboczu. Pierwsza moja myśl była taka, że to uczestnik maratonu i może potrzebuje pomocy? Ale zbliżamy się z Grześkiem coraz bliżej, a gdy jesteśmy już niedaleko – ta wsiada na rower i zaczyna jechać dając się dogonić. No i zaczynamy pogawędkę. Tym sposobem Iza towarzyszyła nam do PK Wagant (jadąc obok mnie). W punkcie kontrolnym zrobiła mi pamiątkowe zdjęcie, wymieniliśmy się namiarami na Facebooku i pojechaliśmy z Grześkiem dalej.
Przed Płockiem, już nieco ujechani, zawitaliśmy na stację benzynową aby uzupełnić zapasy energii. Chyba zjadłem wtedy nawet loda 🙂 Na czas konsumpcji usiedliśmy niedaleko kilku młodych dziewczyn (chyba było ich 5 osób?). Zagadały nas czy jakiś maraton jedziemy, więc pociągnąłem trochę rozmowę i zrobiło się dość sympatycznie. Była to fajna odmiana od monotonii kręcenia korbą.
Z tego miejsca pozdrawiam i dziękuję za wspólne kilka kilometrów z Izą oraz podziękowania dla koleżanek z Łodzi za sympatyczne kilka minut rozmowy 🙂
Byle do Łowicza
Jedziemy sobie dalej w równym tempie. Na drodze dość spokojnie a słońce powoli zbliża się do horyzontu. Na telefonie pojawił mi się motywujący SMS (jeden z wielu tego dnia) o takiej oto treści:
Zajebiście Ci idzie, ponad 500 za Tobą… Fiu fiu…
Nie mogłem się opanować i z tych nudów zacząłem pisać paluchem po ekranie:
Muszę pozbyć się sakwy spod siodła przed górami bo mi ciąży.
Gdy już dojechałem do Łowicza, pozwoliłem sobie na jeszcze jednego smsa:
Level hard – 33 godz bez snu, w trasie 23 godziny, cisnę równo koło 30 km/h i piszę smsy z kierownicy (tylko nie mów nikomu). Teraz mam odpoczynek.
Myślę, że powyższe (przepisane z telefonu, nie zmyślone) idealnie oddaje stan w jakim się znajdowałem po 525 kilometrach trasy.
Sam wjazd do DPK Łowicz jest jednym z niewielu, które zapamiętam na długo – przywitała mnie para: Księżanka i Księżak roku 2018, a wyglądało to tak jak na załączonym we wstępie zdjęciu. Prawda, że miło? 🙂
To dopiero połowa trasy. W następnym wpisie będzie m.in. o tym jak złapanie kapcia i walka z osadzeniem opony może zabrać sporo energii i nadszarpnąć trochę motywacji. Emocji ciąg dalszy nastąpi.
Pozostałe wpisy z cyklu “Relacja z udziału w Bałtyk-Bieszczady Tour 2018”:
- Pakowanie sakw i przepaków na BBT
- Krótka opowieść o BBT
- Ogólna relacja po BBT 2018 – przed startem
- Ogólna relacja po BBT 2018 – start
- Otwieramy wyścig maratonu Bałtyk-Bieszczady Tour
- Siedemset kilometrów do mety (teraz czytany)
- Na półmetku BBT
- Bałtyk-Bieszczady Tour zaczyna się od 700 km
- Ostatni etap ultramaratonu BBT 2018 i podsumowanie
One Reply to “Siedemset kilometrów do mety”